Kamasi Washington


W przyszłym roku minie 50 lat od śmierci Johna Coltrane’a – najbardziej wpływowego saksofonisty w historii jazzu i najbardziej poszerzającego granice tej muzyki twórcy obok Milesa Davisa. Powiedzieć, że jego dzieło nadal wywiera kolosalny wpływ na adeptów jazzu, to za mało – jego znaczenie rozciąga się na twórców muzyki elektronicznej, alternatywnej oraz raperów z całego świata, a ostatnie lata, pełne rocznicowych, poszerzonych wznowień klasycznych albumów były pod tym względem wyjątkowo obfite. Jednym z najciekawiej odnoszących się do spuścizny Trane’a muzyków na świecie jest Steven Ellison, nagrywający pod pseudonimem Flying Lotus – notabene siostrzeniec słynnego saksofonisty.

Kamasi Washington

Jego piąta płyta, „You’re dead”, stanowiąca swoisty, unowocześniony i odświeżony tribute dla klasycznego brzmienia z lat 60. oraz o dekadę późniejszego boomu na łączące jazz z rockiem fusion zwróciła uwagę na Kamasiego Washingtona – jednego z kompozytorów i muzyka sesyjnego, którego wpływ na kształt albumu, po bardziej wyciszonym i elektronicznym „Until the Quiet Comes”, był nie do przecenienia.

Nie mniej ważne było pojawienie się Washingtona na wydanej w 2015 roku płycie ikony współczesnego rapu, Kendricka Lamara. W zgodnej opinii „To Pimp a Butterfly” stanowiło wyraźny krok do przodu w muzyce rapera, pełen odwołań do funkowej, jazzowej i soulowej przeszłości. I znów, obok legend, jak George Clinton z Funkadelic / Parliament, wśród wybijających się muzyków w tej sesji znaleźli się zbliżeni do należącej do Flying Lotusa wytwórni Brainfeeder eksperymentatorzy - Thundercat i Kamasi Washington.

Na tak przygotowany grunt trafiła płyta „The Epic". Trzypłytowy i prawie trzygodzinny album to pokaz olbrzymich ambicji Washingtona, który co prawda debiutował 10 lat wcześniej i zdążył występować na żywo z Lauryn Hill czy Snoop Doggiem, ale to płyty Flying Lotusa i Lamara kazały zapytać: w jakim kierunku ewoluuje brzmienie saksofonisty?

Ostatecznie "The Epic" okazało się dziełem jazzowym do szpiku kości - uduchowionym tributem dla Pharoaha Sandersa, Alberta Aylera, Johna Coltrane'a i wszystkich wybitnych saksofonistów, którzy w latach 60. łączyli lirykę post-bopu i intensywność free jazzu, wzbogacając je o medytacyjną, niemal modlitewną atmosferę. Na dodatek słuchacz już w pierwszej chwili zwróci uwagę na coś, czego akurat w przypadku najbardziej dzikich, free jazzowych eksperymentów sprzed 50 lat ciężko się doszukiwać - czyli niespotykanej wręcz przystępności tego albumu. To album bardzo inkluzywny, mimo rozmachu i długości tracklisty. Trzy godziny jazzu, z utworami trwającymi średnio 10 minut, które nie nudzą nawet przez chwilę - mimo wszystko nie jest to standard, jeśli chodzi o poziom współczesnych albumów. Weźmy chociażby "single" - napędzane chórem (para wokalistów - Dwight Trible i Patrice Quinn - odgrywa w orkiestrze Washingtona olbrzymią rolę) i gnające na złamanie karku "Miss Understanding" czy niemal tanecznie rozbujane "Re Run Home", albo świetne, filmowe tematy "Askim" czy "Isabelle".

Można wymieniać w nieskończoność - Kamasi Washington na własnej płycie solowej to może nie tyle wielki innowator jazzu, co po prostu natchniony melodyk, którego frazy trzymają w napięciu przez cały czas trwania albumu. I bardzo charyzmatyczny lider, który sprawił, że 12-osobowy zespół zabrzmiał jak jeden organizm. Jego koncertowe wcielenie zobaczyć będzie można na zakończeniu festiwalu Tauron Nowa Muzyka, 21 sierpnia w Katowicach, oraz dzień później na koncercie we Wrocławiu.