Gregory Porter


Jak eksperyment tchnął życie w klasyczny jazz

„Kojący baryton” i „swingujący band” to sformułowania, które uruchamiają wyobraźnię, ale Gregory Porter tylko pozornie jest jazzmanem pasującym do klasycznych standardów. Urodzony w Los Angeles i dorastający w Bakersfield wokalista przez kilka lat torował sobie drogę do legendarnego Blue Note Records – wytwórni, która w swoim katalogu ma arcydzieła takich legend jak Miles Davis czy Thelonious Monk, a jednocześnie przez całe dekady traktowała jazzową wokalistykę po macoszemu. Tymczasem komercyjny sukces Norah Jones paradoksalnie utorował drogę artystom chadzającym własnymi ścieżkami.

Wunderkind szuka swojej ścieżki

Ciekawy był już debiut Portera - „Water”, album, który z miejsca zdobył uwagę poszukiwaczy muzyki płynnie łączącej nieco staroświecką elegancję z eksperymentem. Płyta, będąca hołdem dla ukochanego przez artystę Nat King Cole’a, a jednocześnie wsparta żarliwością gospel i klasycznych soulowych wokalistów z kręgu wytwórni Motown, została nominowana do Grammy za najlepszy jazzowy album wokalny. Każdy kolejny krok miał potwierdzać status Gregory’ego Portera – cudownego dziecka, które zaczynając od małych ról na Broadwayu miało zabłysnąć jako gwiazda już nie tylko dzięki kapitalnym umiejętnościom interpretatorskim, ale też dzięki własnym, uduchowionym kompozycjom.

Zaangażowany romantyk

Tekst do jednego z utworów, „1960 What?” nawiązuje do rasowych niepokojów w Detroit w latach 60. To metaforyczna klamra spinająca w całość początki dezindustrializacji w „Mieście silników” i jego współczesne chylenie się ku upadkowi. Elegia dla umierającego miasta i społeczne zaangażowanie obok romantycznych ballad? Epicki, ponad dwunastominutowy utwór, łączący w sobie tradycje klasycznego protest songu i bluesowych jamów obok fortepianowych miniatur? Tak – ta eklektyczna mozaika zamiast bezpiecznego odgrywania standardów to znak rozpoznawczy artysty.

Silna drużyna z charyzmatycznym liderem

Zespół unika instrumentalnej ekwilibrystyki, stawiając raczej na delikatne ornamenty, świetnie wchodząc w dialog z liderem. Zamiast długich solówek i niekończących się pasaży fortepianu mamy celnie punktującą sekcję rytmiczną, pianistę grającego dokładnie tyle, ile trzeba, i znakomitego trębacza w teamie z dwójką saksofonistów. Kameralną atmosferę nagrań podkreśla produkcja Kamau Kenyatty – to właśnie gra zespołowa z wyrazistym liderem decyduje o obliczu wszystkich płyt Portera, z ukoronowaniem w postaci ciepło przyjętego przez słuchaczy i krytykę „Liquid Spirit”.

Na tle wymuskanych, nieco konfekcyjnych produkcji Michaela Buble i innych gwiazd jazzu o popowym zacięciu, Gregory Porter to atrakcyjna alternatywa – delikatny i drapieżny, rodzinny i zaangażowany, odnajdujący się we współpracy z Jamiem Cullumem i elektronicznymi gwiazdorami z Disclosure. Jeśli tak ma wyglądać jazz w nowoczesnym wydaniu, to nie pozostaje nic innego, jak tylko przyklasnąć.